Dziś będzie notka tak a propos pewnego mężczyzny, który coś mi ostatnio za skórę zachodzi... Na początek słów kilka o informatykach. KTOŚ mi powiedział, że nie lubi tego słowa, bo ono nic nie mówi, bo ktoś może być administratorem, a ktoś inny programistą itd. Być może, ale prości ludzie lubią proste określenia, więc ja i inni określają tych ludzi właśnie per "informatyk". No więc wczoraj miałam tę "niewątpliwą" przyjemność z jednym takim rozmawiać. HA! Rozmawiać! To był raczej monolog dwóch osób. On sobie, ja sobie. Miał mi zaprezentować nowy program KPiR (książka przychodów i rozchodów, bo niektórzy nie wiedzą...). Program oczywiście prościutki jak drut, ale... Pan informatyk oczywiście na księgowości zna się raczej w ogóle, więc rozmawiało się jak ze ślepym o kolorach. Ja z kolei na komputerach znam sie o tyle o ile (ale chyba lepiej niż on na księgowości). No to każdy może sobie wyobrazić naszą rozmowę. I teraz pytanie: jak to jest, że każdy "komputerowiec" nie pomyśli nawet przez moment o tym, że "zwykły" człowiek może nie znać żargonu komputerowego? Czy to już takie zboczenie zawodowe? No nie wiem... ale jeśli kogoś wysyłają, żeby komuś tłumaczył, to chyba ten ktoś musi chociaż trochę "po ludzku" mówić, nie?
Teraz kwestia numer 2: rzecz, której nie rozumiem. Dlaczego ludzie z większych miast, a zwłaszcza ze stolicy, uważają się za najlepszych, najmądrzejszych i w ogóle "naj"? To nie znaczy, że mówią to wprost, ale dają to człowiekowi odczuć. Czy fakt, że się pochodzi z małej miejscowości od razu oznacza, że się jest gorszym, mniej inteligentnym i w ogóle "mniej"? Nie chodzi o to, że się tak czuję ogólnie, ale jedna osoba daje mi to odczuć. Nie lubie takiego traktowania "z góry". Oczywiście nie chcę tutaj szufladkować i mówić, że np. wszyscy ze stolicy tacy są. Po prostu wszyscy, których znam i tyle. Pomijam już fakt, że dobijają mnie najbardziej ci, którzy wyjechali z jakiegoś Pcimia do Warszawy i po miesiącu zachowują się jakby od pokoleń mieszkali w stolicy i na wszystko i wszystkich patrzą jak na gorszą rasę. To podobnie jak niektórzy Polacy (należałoby chyba napisać małą literą, bo na dużą nie zasługują, ale KTOŚ może mi zarzucić brak znajomości zasad ortografii języka polskiego) wyjeżdżający za ocean i po miesiącu zapominający ojczystego języka.
To wszystko (na dziś). Mam nadzieję, że KOGOŚ nie będzie bił w oczy żaden błąd ortograficzny. KTOŚ bowiem na pewno jest nieomylny, nigdy nie robił błędów, w szkole z polskiego miał same siódemki i w ogóle jest idealny.
Acha... i pozdrawiam ZOZI, bo... jest fajna!